JAN ZGÓRYKRWIĄPŁYNĄCY W niewielkim skupisku ludzkim, pośród domów, których ściany pachniały wspomnieniami żywotów dębowych mędrców, narodził się niegdyś perfekcyjnie przeciętny chłopiec (Jan), który już wkrótce zaczął mówić o istnieniu góry, u której stop leżeć rzekomo miało jego miasteczko. Szybko zaczęto mówić o jego szaleństwie, i nawet rodziców poczęto podejrzewać o takie atrybuty umysłu, lecz tylko niemrawo, gdyż oni sami w wizję swej niedojrzałej latorośli wierzyć nie wierzyli i wierzyć nie zamierzali. Za nic im były tlumaczenia młodzieńca, jakoby góra nie miała nic wspólnego z wiarą, gdyż jej doświadczenie egzystencji góry poparte było zarówno spojrzeniem, jak i dotykiem Jana. Minęło kilka lat, aż chłopak - już właściwie człek dorosły - nauczył się wspinać ździebko zboczami, a dla satysfakcji głosów zewnętrznych poprosił swego przyjaciela o weryfikacje swych dokonań, która polegała zwyczajnie na męskich krzykach, raz to z ponadta, raz to z poniża. Choć każda weryfikacja kończyła się sukcesem, to z Janem i jego przyjacielem Menajem nie zgadzał się nikt, i każdy w nosie miał, że empirycznie udowodniona góra mieściła się dla drobnych mieszczan drobnego miasteczka w arcysferze wierzeń i prymitywnych widziadeł. Z biegiem lat, Jan, witając już pierwszy siwy włos na swej brodzie, wchodził zboczami wyżej i wyżej, w ciągłości pełnej, choć z coraz większym trudem, komunikując swą wysokość Menajowi, który zawsze odpowiadał. Któregoś dnia Jan dotarł do białych puchowców, które otulały zwężającą się tulejkę góry raczej rozkosznie, niczym sufit architekturą zaprojektowany z boskich poduch, i wspiął się chłop ponad ich poziom ażeby odkryć, co leży wyżej. Dla pewności krzyknął jeszcze do Menaja, znajdując cicho brzmiącą odpowiedź. Powyżej białego puchu odnalazł czystsze przestworza oraz nieokraszone chmurami słońce, lecz z dala wiszące połacie mgieł odcinały dostęp do rzeczywistości wokół. "Nic to," pomyślał Jan. "Jutro ujrzę więcej, a pojutrze więcej wciąż." Jak też Jan pomyślał, tak też się stało. Jedno tylko wspomnieć jeszcze należy, że chłop ów nawiedzony wizją rzekomo szaloną, gdy jeszcze ponad chmurami, próbował weryfikacji z Menajem. Po raz pierwszy, weryfikacja przebiegła niepomyślnie. Miesiącami i latami wracał Jan, teraz już człek poruszający się nieco wolniej, siwiejący szlachetnie, na szczyt góry, potwierdzając niepomyślność weryfikacji menajskiej, lecz nigdy nie mając uczucia przytłoczenia tym rezultatem ciekawości i ekscytacji płynących ze zwolna opadającej mgły, która już wkrótce odsłoniła inne wierzchołki pozostałych gór. Zanim to jednak nastąpiło, Jan zrozumiał istotę samotności człowieczej płynącej z braku innych istot homo sapiensnych, zwłaszcza w obliczu braku menajskich odpowiedzi. Natomiast, Jan odkrył prędko, że wznosząc ciało swe ponad niebiańskie obłoki (niby w nagrodę, myślał z rozbawieniem) zyskuje się towarzystwo uskrzydlonych bycików eterycznych, które z uśmiechem na maleńkich paszczach, których wielkość przysłania aż nano-maleńkość ich oczu, niosły zawsze w dłońkach okruchy wspomnień tych, którzy byli tu przed Janem. Tak właśnie Jan studiował księgi przeszłości od tych, którzy nie nazywali siebie niczym, ani nikim, nie dbając nawet o kształt swoich imion, ale wspinali się na górę z równie cudną ekstazą. I cierpieli różnie, czasem wcale, czasem wielce, gdyż ci poniżej ich zdawali się nie widzieć nic. Prędzej czy później, każdy z nich zdawał się docierać do tożsamego ich losom punktu. W rzeczy samej, Jan obserwował już ten stan nie tylko dzięki okruchom bytów przeszłych, lecz również dzięki podobnym jemu, którzy (z wielkich oddali, na czubkach gór swych strzelistych) oddawali również swe żywoty archetypom poświęcenia. Los swój, Jan (który nie widział siebiem Janem), przyjaciel Menaja, dziecko rodziców bez nazw (choć z pełnym bogactwem uporczywych cieni), zaakceptował z pełnią głębi rany kłutej, popełnionej rytuałem tak, by ostatnia kropla dotarła do ziemi u stopy góry i (dostając szansę od Wielkiej Pieśni Wieczności) spróbowała zapłodnić mieszczan wizją rewolucyjną. Kropla syngularna. Niczym jeden tylko plemnik w cieple głębi pochwy wolnej od ze wszech systemitycznego miecza.